Wymiana doświadczeń z pracy z imigrantami, uchodźcami i uciekinierami w powyższych regionach.
5 minutową wstępną informację o sytuacji w Kotlinie Jeleniogórskiej – praca z pojedynczymi osobami, rodzinami i dziećmi, zaprezentował Andrzej Marchowski – Naczelnik Wydziału Dialogu Społecznego Urzędu Miasta Jelenia Góra.
Czekamy cierpliwie na Jego relację. Jak tylko ją otrzymamy zaraz zamieścimy. A że trochę to trwa, proponuję Wam poniższy tekst.
Imigranckie dzieci w polskiej szkole
Szkoła, o której chcę wam opowiedzieć przyjmuje uchodźców od lat 90 – odkąd zaczęła się pierwsza wojna czeczeńska i z Czeczenii zaczęli uciekać umęczeni mieszkańcy. Na początku to było kilka osób z ośrodka dla uchodźców. Dziś na 350 uczniów jest ok. 70 uchodźców i imigrantów z około 16 krajów. W hallu rozwieszone są flagi krajów, z których pochodzą zagraniczni uczniowie.
Niektóre dzieci przywożą rodzice, niektóre dojeżdżają z ośrodków dla uchodźców. Niektóre są z rodzin, które już pracują i stają na własnych nogach. Ale są też takie, które dotarły do Polski zupełnie same. Są dwie dziewczynki, które odebrano handlarzom żywym towarem. Były przerażone i wycofane. Dopiero po roku odzyskały spokój i zaczęły nawet się uśmiechać. Są ofiary konfliktu na Ukrainie, które straciły tam swoje rodziny. Niektóre dzieci są wciąż w ciężkiej traumie, wymagają pomocy psychologicznej – potrzebują szczególnego wsparcia. Często żyją w przekonaniu, że nic z nich nie będzie. Są bierne. Tylko indywidualna praca z każdym z nich daje efekty.
Oczywiście na muzułmańskich uchodźców musieli się zgodzić rodzice w demokratycznym głosowaniu. Były problemy. Zorganizowano walne zebranie, na którym rodzice mieli zdecydować, czy przyjmować na większą skalę dzieci uchodźców. Sprawa okazała się problematyczna. Gimnazjum miało wysokie miejsce w rankingach. Podniosły się więc głosy, że dzieci uchodźcze z konieczności będą gorzej zdawać egzaminy końcowe i obniżą notowania szkoły. Poza tym koszty ich pobytu w szkole w latach 90. obciążały z konieczności rodziców polskich uczniów. Wówczas jeszcze nie było dotacji państwowych na edukację dzieci uchodźców i imigrantów. Po dyskusji, w której część rodziców wyrażała zastrzeżenia, miało odbyć się głosowanie. Była obawa, że projekt nie przejdzie i nie będzie uchodźców w szkole. I wtedy wstał jeden z ojców i zwrócił się do pozostałych rodziców z pytaniem: „czy państwo żałowaliby pieniędzy na pomoce szkolne?”. Rodzice odpowiedzieli: „no, skąd”. „A czy państwo chcieliby, żeby nasze dzieci podróżowały i poznawały inne kultury?”. „No, oczywiście”. „To niech państwo pomyślą, że obecność w szkole uchodźców z różnych stron świata będzie czymś w rodzaju pomocy naukowej dla naszych dzieci, dzięki ich obecności poznawać będą inne kultury, uczyć się tolerancji i akceptacji różnorodności”. I tak w głosowaniu nikt się nie sprzeciwił.
W 1999 r., w wyniku ogólnoszkolnego referendum na patrona szkoły przyjęto hinduskiego maharadżę Jam Saheba Digvijay Sinhji – człowieka, który otworzył swój dom dla tysiąca polskich sierot – uchodźców z Syberii.
A było to tak. Oto w 1942 r. tysiące Polaków więzionych w obozach na Syberii opuszczało Związek Radziecki, tworząc armię generała Andersa, uchodziło z nimi kilka tysięcy dzieci, sierot zagłodzonych i chorych, z którymi nie wiadomo było, co począć. Muzułmański Iran otworzył dla polskich uchodźców swoje granice, a polskie dzieci przewiózł z Iranu na teren Indii właśnie ten maharadża. Zapewnił im u siebie dom, opiekę i naukę. W zorganizowanej przez niego szkole dzieci uczyły się polskiego, obchodziły polskie święta, maharadża sprowadził też dla nich katolickiego księdza. Po wojnie rząd PRL upomniał się o te dzieci. Część z nich nie chciała jednak wracać do Polski, która była w radzieckiej strefie wpływów. Im Związek Radziecki kojarzył się ze śmiercią rodziców, z piekłem. Maharadża adoptował dzieci, które nie chciały wracać, było ich około sześciuset. Mogły teraz swobodnie rozjechać się po świecie. Wyjeżdżając, zapytały swego przybranego ojca, jak mogą mu się odwdzięczyć. On odpowiedział półżartem, że jak Polska będzie wolna, to mogą jego imieniem nazwać jakąś szkołę. Tak więc udało się po latach spełnić życzenie dobrego maharadży.
Mając takiego patrona, nie wyobrażano sobie, że szkoła może nie być otwarta na pomoc ludziom uciekającym dziś przed wojną i zagrożeniem – to był moralny obowiązek. Od tego czasu obecność uchodźców w tej szkole stała się normą.
Oczywiście spadek w rankingach był nieunikniony. Uczniowie, którzy są w Polsce dwa, trzy lata, mimo intensywnej nauki nie są w stanie na testach i egzaminach końcowych osiągać tak wysokich wyników jak ich polscy koledzy – obniżają wyniki rankingów, jakie uzyskuje szkoła, do której uczęszcza większa liczba cudzoziemców przebywających krótko w Polsce. Z tego powodu wiele szkół broni się przed przyjmowaniem uchodźców i często odnosi się do nich z niechęcią. Byłoby lepiej, gdyby nie wliczać wyników uczniów, którzy są krócej niż trzy lata w Polsce, do szkolnej średniej. Należałoby także wprowadzić zasadę, by cudzoziemcy mogli na egzaminach korzystać ze słowników, zwłaszcza na przedmiotach ścisłych, by mieć pewność, że zrozumieli polecenia egzaminacyjne.
A kwestia integracji dziecka uchodźców przychodzącego do danej klasy, to przede wszystkim nie wrzucanie dziecka, które nie rozumie języka polskiego, do klasy z polskimi dziećmi. Pozostanie samotne, nie będzie rozumiało, co się dzieje na lekcji, nauczyciel będzie musiał przerywać normalny tok zajęć, żeby się nim zająć. Dzieci, które nie znają polskiego, przez rok uczą się tylko języka i poznają polską kulturę. Umieszczane są w klasach „multikulti”, gdzie lekcje prowadzi osoba przygotowana do uczenia polskiego jak obcego. Nauka języka polskiego zajmuje sześć, siedem godzin dziennie. Co tydzień organizowane są wycieczki po mieście, dzieci chodzą wspólnie z nauczycielem do kawiarni lub muzeum. W ten sposób uczą się kultury i ćwiczą język w różnych życiowych sytuacjach. Po roku uczniowie kierowani są do klas pierwszych lub drugich gimnazjum, zależnie od wieku, osiągniętej wiedzy i umiejętności. Ale nawet kiedy trafią do normalnych klas, mogą liczyć na indywidualne dodatkowe lekcje, jeśli mają trudności. Założono też szkolny Klub Wielokulturowy. Raz w miesiącu przygotowywane są spotkania, na których prezentowane są tradycje krajów, z których przybyli uchodźcy i imigranci. Razem z polskimi kolegami pokazują narodowe tańce i pieśni, także potrawy. To łączy, niweluje bariery, uczy akceptacji. Oczywiście dzieci, które mówią tym samym językiem i pochodzą z tego samego kraju, lubią być blisko siebie i z tym nikt nie walczy.
O przyjęciu dziecka z zagranicy decyduje kolejność zgłoszeń. W każdej klasie rezerwowane są cztery miejsca dla takich dzieci. Do grup „multikulti” trafiają także według kolejności zgłoszeń.
Różnice międzykulturowe niewątpliwie istnieją i zdarzają się z tego powodu problemy, ale szkoła stara się rozwiązywać je na bieżąco. Strasznie ważne jest, żeby w szkole uczyć samodzielnego myślenia. Żeby uczniowie nie byli podatni na propagandę, żeby nauczyli się tolerancji, akceptacji inności, szacunku dla człowieka bez względu na jego etniczne pochodzenie i wyznanie.
W szkole tej nie przymusza się nikogo, żeby wyzbył się własnej kultury, ale nie traktuje tego jako zgniłego kompromisu. To, co głosi ta szkoła jest nie kompromisem, ale budowaniem społeczeństwa wielokulturowego. Ludzie są różni i trzeba się tego nauczyć, jeśli chce się żyć wspólnie. Dzieci stopniowo zaczynają to rozumieć. Tylko to się samo nie dzieje. Trzeba nad tym pracować.
Podstawową wartością jest szacunek dla drugiego człowieka. Mówimy: szukajmy tego, co wspólne, mimo różnic, które nas dzielą. Jeśli zgodzisz się, że wspólną wartością jest szacunek do człowieka, to możesz, będąc z nami, pozostać przy własnej specyficznej kulturze. Ale nie w formie, która godzi w kogoś. Dzieci, które chcą chodzić do tej szkoły, muszą zaakceptować podstawową wartość, jaką jest szacunek dla każdego człowieka.
A dla nauczycieli, którzy zmierzą się za chwilę z edukacją dzieci z Syrii czy Afganistanu wpisuję do sztambucha: – Musicie zrozumieć, że wszyscy jesteśmy przede wszystkim ludźmi. Jako ludzie mamy jedną wspólną, wielką ojczyznę – Ziemię, a różnorodność jest bogactwem, a nie zagrożeniem dla naszej kultury i tożsamości. Dla nas, przez dziesięciolecia żyjących w homogenicznym świecie, kontakt z ludźmi z odległych kultur to czysty zysk. Musimy też wiedzieć, jak groźna jest wrogość wobec ludzi, którzy przybywają do naszej ojczyzny. Takie nastawienie dzieci w szkole wobec przybyszy i niechęć wobec cudzoziemców podsycana przez rodziców całkowicie uniemożliwiają integrację. Wrogość rodzi wrogość – dlatego jest taka groźna. Podsycanie przez polityków lęków i wrogości wobec tzw. obcych, szczególnie wobec wyznawców innych religii, jest działaniem cynicznym i nieodpowiedzialnym.
Niepokój w związku z falą uchodźców jest zupełnie bezzasadny. To, co zwyciężyło w nazistowskich Niemczech, prowadząc do zbrodni Holocaustu, to psychologiczna skłonność człowieka do ulegania lękowi. Zawsze można stworzyć pozory wielkiego zagrożenia ze strony tych, których chce się wyeliminować. Według nazistowskiej propagandy „Żydzi zagrażali narodowi niemieckiemu, roznosząc tyfus, zarazy, niszcząc kulturę narodową swą obecnością na ziemi niemieckiej”. Charyzmatyczni przywódcy doskonale wiedzą, że na wystraszonych ludziach można zbić największy kapitał polityczny. Więc straszą, żeby potem móc bronić zagrożonych. Jestem przekonany, że dziś w Polsce większym niż uchodźcy niebezpieczeństwem są agresywni nacjonaliści, którzy w obronie rzekomo zagrożonych przez napływ „obcych” wartości narodowych posługują się językiem nienawiści i są gotowi uciekać się do czynnej agresji. Jeśli już musimy kogoś się bać, to właśnie ich.