Większość postępowań wlecze się latami – i przed polskimi sądami, i potem w strasburskim trybunale. Jak choćby sprawa przeciwko Polsce wniesiona do Strasburga w 2000 r., wyrok w 2007 r. A syn pełnoletniość osiągnął rok przed orzeczeniem, w 2006 r.
Często bywa tak, że czas jest sprzymierzeńcem winnego. Tego rodzica, który porywa dziecko albo przez lata uniemożliwia mu kontakt z drugim rodzicem. Jak np. w takiej sprawie przeciwko Polsce. Oboje rodzice mieszkający z dzieckiem w Wielkiej Brytanii mieli władzę rodzicielską. Matka zabrała córeczkę na wakacje do Polski w lipcu 2012 r. i zdecydowała, że nie wraca. Ojciec zwrócił się do organu centralnego Zjednoczonego Królestwa z wnioskiem o nakazanie powrotu dziecka w trybie konwencji haskiej. W połowie października 2012 r. skarga została zarejestrowana w Sądzie Rejonowym w Grudziądzu. Pierwszy termin rozprawy: grudzień 2012 r., drugi w lutym 2013 r. W maju 2013 r. sąd oddalił wniosek skarżącego o powrót dziecka, opierając się na opinii biegłych, którzy stwierdzili, że… powrót dziecka do Wielkiej Brytanii i jego oddzielenie od mat-ki, która jest jego głównym opiekunem, byłoby bardziej szkodliwe emocjonalnie dla dziecka niż brak codziennego kontaktu z ojcem. Sąd odwoławczy podtrzymał argumentację sądu niższej instancji, dodając, że od uprowadzenia dziecka było ono pod opieką matki praktycznie przez całą dobę i jej kontakt ze skarżącym był rzadki. Trybunał, rozpatrując skargę, zwrócił uwagę, że postępowanie przed polskimi sądami trwało rok. A sprawy rozpatrywane w trybie konwencji haskiej mają klauzulę pilności (zaleca się, by były rozstrzygane w terminie sześciu tygodni). Kiedy rodzic uprowadza dziecko, ale zostaje w tym samym kraju, wszystko trwa jeszcze dłużej. Jak w przypadku takiej sprawy przeciwko Polsce. – Mąż wyjechał na ferie z dzieckiem i więcej nie wrócił. Orzeczono rozwód, przyznano prawo opieki nad dzieckiem matce, następnie przez trzy lata kuratorzy próbowali osiem razy odebrać dziecko ojcu. Bezskutecznie. Ukrywał się, nie posyłał syna do szkoły. Zatem matkę, jako głównego opiekuna, ukarano grzywną za niewypełnienie obowiązków edukacyjnych (decyzja została później uchylona). Każda nieudolna próba wykonania prawomocnych postanowień sądu była koszmarnym stresem dla dziecka. Były mąż złożył wniosek o przyznanie mu opieki nad synem i takie orzeczenie ostatecznie zapadło. Sąd argumentował swoją decyzję tym, że dziecko przez te trzy lata mieszkało z ojcem i jego więzi z matką są bardzo słabe. Tym samym usankcjonował uprowadzenie. Trybunał w Strasburgu uznał, że państwo polskie naruszyło w tej sprawie artykuł 8 konwencji i zasądził matce 10 tys. euro zadośćuczynienia. Wyrok, po przyjęciu raportu rządowego przez Komitet Ministrów Rady Europy, został uznany za wykonany. Ale to orzeczenie kompletnie nic nie zmieniło w życiu matki. – Po wyroku przedstawiciele ministerstwa kontaktowali się z jej byłym mężem, negocjowali z nim, jakie są jego warunki, by można było zrealizować postanowienie trybunału. Z matką nie rozmawiali. Gdy matka uznała, że strasburski wyrok nie skutkuje żadnymi prawnymi rozwiązaniami w kraju, złożyła oświadczenie, iż zgadza się, by syn, zgodnie z jego wolą (miał już 13 lat, a to granica ustawowa, od której liczy się zdanie dziecka), został z ojcem. Czyli z uznania jej przez trybunał za pokrzywdzoną kompletnie nic nie wynikło.
Większość składających skargi do Strasburga mówi, że robi to tylko po to, by ostatecznie dowieść swojej krzywdy. Oraz żeby kolejni ludzie nie zostali podobnie potraktowani. Tyle że to też się nie udaje.
Prawnicy zajmujący się na co dzień sprawami rodzinnymi twierdzą, że dla poprawy sytuacji w orzecznictwie rodzinnym nie tyle konieczne są nowe zmiany legislacyjne, ile zmiana praktyki sądowej. Poza ustanowieniem kuratorów pełnomocników reprezentujących interes dziecka. O takim rozwiązaniu mówił niedawno rzecznik praw obywatelskich. Kurator przydałby się np. ojcu odsiadującemu wyrok, któremu nie ma kto dziecka do aresztu przyprowadzić, bo matka dziecka nie żyje. I każdemu dziecku, którego rodzice w swoich emocjach i zacietrzewieniu zapominają o jego dobru. Teoretycznie nad tym, by małoletniemu nie działa się krzywda, ma czuwać sąd rodzinny. Dlatego ma prawo działać z urzędu, gdy uzna, że zagrożone jest dobro dziecka. Ale za rzadko z tego prawa korzysta. Właściwie tylko wtedy, gdy dzieje się coś naprawdę drastycznego, pojawia się przemoc, znęcanie się czy molestowanie. A przecież pozbawienie dziecka kontaktu z jednym z rodziców, brak symetrycznych relacji z obojgiem rodziców, to też jest zagrożenie dobra dziecka.
Gdyby sąd działał z urzędu, to widząc np. 50 wniosków o nałożenie kary za uniemożliwianie kontaktu z dzieckiem, powinien ograniczyć władzę rodzicielską matki, ustanowić kuratora, zagrozić, że zmieni orzeczenie i przyzna dziecko ojcu. Przecież rodzic, który uniemożliwia kontakty, nie stosuje się do orzeczeń sądu, łamie prawo. Tymczasem nie ma żadnych konsekwencji dla rodziców, którzy utrudniają kontakty, fałszywie oskarżają, oszukują sąd. Rodzice nie boją się wymiaru sprawiedliwości, ba, często są przekonani, że sąd rozstrzyga konflikt między nimi, że jest instytucją bez mała usługową. A sąd często traktuje takie sprawy jak zwykłe cywilne, w której jest powód i pozwany, a wynik może zależeć od tego, która ze stron złoży lepiej sporządzony wniosek.
Nie ma zamkniętej listy tego, co sąd może orzec dla dobra dziecka. Może wszystko zasądzić, każde rozwiązanie. Tylko jakby nie do końca ma świadomość swojej potęgi. Nie działając z urzędu, nie narzucając rodzicom rozwiązań, sąd nie pokazuje swojej siły. A powinien to robić – zwłaszcza w tego rodzaju sprawach, bo tu najważniejszą stroną, choć niewystępującą w postępowaniu, jest dziecko.