Należności wobec funduszu alimentacyjnego są gigantyczne – w sumie (bez podziału na płeć) alimenciarze zalegają ponad 4,5 mld zł. Na dodatek coraz wyraźniej widać, że w rodzinno-alimentacyjnym układzie sił coś się zmienia, choć nadal niealimentacja to głównie problem matek. Jednak coraz więcej ojców chce mieć udział w wychowaniu dzieci. Coraz częściej też, wzorem kobiet, ojcowie korzystają z równouprawnienia, czyli występują o alimenty na dzieci. Niestety, dla większości mężczyzn uchylanie się byłych partnerek od pomocy finansowej to wciąż wstydliwy temat. Zdarza się, że zamiast nich w walkę o zaległe należności angażują się ich nowe partnerki.
Niestety problem mężczyzn porzucanych z dziećmi bagatelizuje się i wyśmiewa. Niesłusznie, bo po naszym wejściu do Unii za granicę wyjechały tysiące kobiet, które miały tam zarabiać na rodziny i nigdy już do tych rodzin nie tylko nie wróciły, ale też przestały je wspomagać. A państwo nie ma instrumentów, aby zmusić je – podobnie jak ojców alimenciarze, do wywiązywania się ze swoich obowiązków. A przecież zdarza się często tak, że pozostawiony z dziećmi ojciec nie ma szans na skorzystanie z funduszu alimentacyjnego, bo zarabia kilkadziesiąt złotych więcej niż wymagany próg 725 zł netto na osobę.
Większość dłużniczek alimentacyjnych, zresztą podobnie jak i alimenciarzy, ukrywa swój nowy adres. Tam gdzie on jest znany, a pozwane uporczywie odmawiają alimentacji, dostają wyrok, a osadzone i zatrudnione w zakładzie karnym, mają odpracować alimenty.
Najpierw taka osadzona trafia do celi przejściowej, a z niej do sali ogólnej, gdzie czeka na posiedzenie komisji penitencjarnej. Ta skieruje ją do właściwego zakładu karnego. Zazwyczaj to półotwarte więzienie, gdzie o ile znajdzie się miejsce, będzie odpracowywać zaległe alimenty, czyli sprzątać (więzienne biura), gotować (w więziennej kuchni), prać (w więziennych pralniach). Ideałem byłoby, gdyby wszystkie one mogły pracować, by przynajmniej nie generować nowych długów, ale robota jest dla zaledwie 40% z nich. Z tego, co zarobią, na pokrycie świadczeń alimentacyjnych idzie średnio około 150 zł miesięcznie. Za to ich utrzymanie kosztuje powyżej 2 tys. zł. Niemniej od lat tego typu osadzonych kobiet przybywa, choć w porównaniu z mężczyznami wciąż są w mniejszości. Czy długo jeszcze?
Osadzone to w większości te niezaradne, które nie potrafiły być przekonujące na tyle, by to im sąd przyznał prawo do dziecka, względnie przez lata były zależne od psychopatycznych tyranów, a teraz w depresji, w strachu, nie potrafią się pozbierać. Ale w praktyce matki (a przynajmniej te, którym sądy nie przyznają praw do dzieci) okazują się nie mniej zdeterminowane i cyniczne niż migający się od zobowiązań ojcowie, bowiem na unikanie płacenia alimentów wciąż jest w Polsce ogromne przyzwolenie społeczne. Przeciętny Polak nie uznaje niealimentacji za grzech ani tym bardziej za przestępstwo, ale w przypadku matek przyzwolenie to jest dużo mniejsze. Wyjąwszy same matki. One nie widzą powodu, by je traktować inaczej.
Wśród nich są też te bardziej cwane. Za oczywistość uważają, że utrzymanie rodziny to sprawa mężczyzny. Zwykle ukrywają prawdziwe dochody. Prawie zawsze na wieść o sprawie rozwodowej z orzeczeniem ich winy albo pozwie o alimenty podpisują umowy o pracę na najniższe kwoty, rozwiązują je, by zatrudnić się na czarno albo umawiają się z pracodawcą na wypłaty w dietach, które nie podlegają egzekucji komorniczej. Nierzadko, skąpiąc na alimentach, chcą kosztem dziecka ukarać męża – niech się teraz pomartwi. Czasem mówią sędziom wprost: znają eksmężowskie portfele, więc nie widzą potrzeby, aby ich wspomagać.
I wtedy sprawy o zasądzone, a niepłacone alimenty trafiają do komorników. Ci prowadzili w ubiegłym roku około 600 tys. spraw o egzekucję alimentów. Co roku wszczynają 60 tys. nowych. Przyznają, że wśród dłużników to właśnie kobiety są mistrzyniami w ukrywaniu dochodów. W komorniczych opowieściach przewijają się fryzjerki czy kosmetyczki, które aby uciec od obowiązku alimentacyjnego, przenosiły się z zarobkowaniem do domu, myjąc głowy klientek nad wanną czy robiąc pedicure w kuchni.
Wtedy egzekucja jest bezskuteczna, a dochód ojca okazuje się być zbyt wysoki, aby korzystać z funduszu alimentacyjnego, więc musi sobie radzić sam. Bierze nadgodziny, haruje, popada w nędzę.
Często to za sprawą gminy, czy ośrodka pomocy społecznej takie kobiety trafiają przed sąd. W ubiegłym roku z gmin wyszło prawie 52 tys. takich wniosków. Z miernym skutkiem, bo udało się dzięki temu odzyskać ledwie kilka procent zadłużenia, a i do więzień trafiło niewiele ponad 2 tys. osób.
Te, które za uchylanie się od alimentów pójdą do więzienia, wyjdą najpewniej po roku, może półtora. Ale tam nauczą się od bardziej biegłych w prawie, jak wykiwać system. A więc po wyjściu na wolność szybko stają się klientkami pomocy społecznej. Zaczynają żyć głównie z zasiłków stałych, które są wolne od zajęć komorniczych. Zdarza się, że podleczone w więzieniu i odkarmione – te w miarę atrakcyjne, znajdują nowego partnera. Wtedy, w odróżnieniu od mężczyzn alimenciarzy, nie wracają do więzienia. Nadal nie płacą na stare dzieci, ale rodzą nowe, z których mogą przez kilka lat wyżyć. Czasem też, kiedy nowi partnerzy odchodzą, a one po raz kolejny zostają z niczym, pozywają swoich eks albo same zaczynają szukać kogoś, kto mógłby płacić im alimenty.
A gdzie w tym wszystkim dzieci? One cierpią najbardziej. One ponoszą skutki poczynań swoich biologicznych rodziców.