Oto polscy rodzice w Polsce zgłosili się po pomoc do poradni psychologicznej, bo nie radzili sobie z zachowaniem synów. Psychologowie, którzy pracowali z chłopcami, ostrzegali, że ojciec, używając agresji jako jedynej strategii rozwiązywania problemów, uniemożliwia unormowanie sytuacji. Ojciec oburzał się, że psychologowie nie nim mają się zajmować, ale dziećmi, że po prostu wywiązuje się ze swojej roli – konserwatywnie pojmowanej. Psychologowie nabrali zaś przekonania, że agresja w tej rodzinie z czasem zacznie zagrażać synom fizycznie. Sąd przychylił się do ich zdania i nakazał czasowo umieścić dzieci w rodzinie zastępczej.
Oto polscy rodzice przyjeżdżają do obcego kraju, np. do Niemiec, przekonani, że dziecko jest ich własnością, a tu Jugendamt, odbiera im dzieci. Powód? Zwykle coś, co nazwać można różnicą kulturową. Reagują niedowierzaniem, gdy urząd ten czegoś wymaga, twierdząc, że reprezentuje interesy ich własnego dziecka. Przecież nie piją na umór, nie biją do krwi, więc po co wtrącać się w ich życie?
Sprawy powyższe nagłośniły polskie media. PIS obiecał, że jeśli wygra wybory, to „ukróci sądową patologię” i połączy tę rodzinę. Tak też się stało w tym pierwszym przypadku. Poszedł za ciosem i ogłosił, że odtąd żadne dziecko nie zostanie odebrane rodzicom z powodu biedy czy złych warunków mieszkaniowych. Dowartościowując tym popularny wśród Polaków pogląd, że dziecko należy do rodziców, a piętnując pogląd przeciwny, że dziecko jako niezależna istota ma własne prawa, które czasem mogą stać w sprzeczności z prawami i interesami rodzica – jako zły i niebezpieczny. Zresztą jeden z obecnych wiceministrów sprawiedliwości ogłosił w mediach, że dzieci są własnością rodziców, zaś ugrupowanie, z którego się wywodzie zmierza do tego, by były własnością państwa.
A przecież przez wiele lat to właśnie Polska wskazywała wielu krajom, że prawa dziecka są niezależne od praw jego rodziców. To Janusz Korczak jako jeden z pierwszych pedagogów w historii nazwał rzecz po nowemu: Nie ma dzieci, są ludzie. To dzięki osobistym staraniom Marii Łopatkowej w 1978 r. uchwalono – wywrotową jak na owe czasy – Międzynarodową Konwencję Praw Dziecka. To Polska przedstawiła Komisji Praw Człowieka ONZ projekt uchwały bazowego dziś dla większości krajów Zachodu aktu prawnego, gwarantującego dzieciom podmiotowość.
To prawda, że w praktyce dzieciaki ratowane ze złych domów utykały w państwowych molochach z wychowawcą – urzędnikiem na godziny, w Domach Dziecka. Ale we wczesnych latach 90. zaczęto forsować pomysł, wywrotowy jak na owe czasy, że podstawowym prawem człowieka-dziecka jest wychowanie w biologicznej rodzinie. Wyjątkowo skutecznym narzędziem okazało się tu czasowe zabieranie dzieci do rodzin zastępczych – zauważono, że jeśli rodzic ma nadzieję na powrót dziecka, pierwszych pięć tygodni bez dziecka jest takim wstrząsem dla rodziców, że podejmują oni wysiłki, których w innym razie nie podjęliby np.: leczenie alkoholowe, znalezienie pracy, zmiana czy remont mieszkania.
Dziś czasowe zabranie dziecka jest jednym z kolejnych punktów na liście działań podejmowanych przez pracowników socjalnych w całej Europie, gdy inne środki się wyczerpią, po to żeby rodzina wreszcie wzięła się w garść. Decyzję zwykle wydaje sąd. Ale jednocześnie zmieniło się pojmowanie dobra dziecka. Wedle nowej pedagogiki krzywdzeniem dziecka jest już nie tylko głodzenie i katowanie, ale sprawy tak subtelne, jak np. psychiczne obarczanie dziecka ponad jego wiek.
Oto małżeństwu polskiemu mieszkającemu w Norwegi zabrano córkę – pracownicy socjalni, widząc, że rodzice powierzają dziecku tajemnice nieadekwatne do wieku, że ośmiolatka jest jedynym dorosłym w domu, wyczerpawszy inne środki, jak wsparcie, rozmowy, pomoc w znalezieniu pracy i zamianie mieszkania, zabrali dziecko do rodziny zastępczej. Rodzice ci zamiast załatwić owe sprawy, wynajęli detektywa, porwali córkę i uciekli z nim do Polski. Tu sprawę medialnie nagłośniono – przekonywano, że Norwegia czyhała na polskie dziecko; że z racji na niski przyrost naturalny taka blond dziewczynka jak ich córka – mówili rodzice, byłaby dla Norwegów doskonałym łupem.
Tego typu teorie spiskowe to od kilku lat motto wszystkich polskich spraw z urzędami do spraw dzieci w innych krajach. To paradoks, że pewna pochopność państwowej interwencji, niosąca ryzyko skrzywdzenia dziecka i rodziców, jest skutkiem ubocznym rozwoju cywilizacyjnego – im lepiej rozumiemy prawa dziecka, tym większe ryzyko, że ochronimy za dużo – możemy wykazać się nadgorliwością. Nie ma wszak rodzin idealnych, dzieciństw całkowicie wolnych od krzywd, nie ma też powodu, żeby wszystkim ludziom świata zapewnić cieplarniane warunki wzrastania. To utopia.
A tymczasem materia, z jaką zmagają się sądy, jest coraz bardziej złożona. W ostatnich latach w Polsce wyrokowano o rodzinach, w których dziecko było patologicznie otyłe, a opiekun nie umiał zastosować diety; w sprawie tak zaangażowanych religijnie matek, że sprawiało to wrażenie choroby; w sprawie dzieci, które dziedziczyły po zmarłym rodzicu prawo do mieszkania – w kredycie, którego drugi rodzic nie był w stanie spłacać i chciał mieszkanie sprzedać, też wyrokowano w sprawie tzw. syndromu Gardnera – sam twórca pojęcia okazał się hochsztaplerem, jednak przeszkoleni parę lat wcześniej sędziowie rodzinni, w sytuacji gdy dziecko po rozwodzie panicznie bało się ojca, zaczęli rozważać winę matki, która miałaby zaprogramować dziecko na ten lęk – były więc wyroki nakazujące odbierać dzieci matkom, a przekazywać ojcom – choć dzieci reagowały paniką.
W przypadku małych dzieci konflikt pomiędzy państwem a rodzicami coraz częściej dotyczy też szczepionek. Sam obowiązek nie jest w Polsce zwykle egzekwowany; nieliczne grzywny, nakładane przez sanepid, najczęściej zostają anulowane po odwołaniu rodzica, który twierdzi, że zaszczepi, ale jeszcze nie teraz (a ma na to czas do 18. roku życia dziecka). Oto w tym roku jedna taka sprawa otarła się o sąd w Inowrocławiu, który uznał, że rodzice mają prawo odmówić szczepienia.
Zdarzają się także konflikty o leczenie. Oto wyjątkowo nagłośniony przypadek z Białogardu, gdzie szczepionki to ledwo tło sprawy, i źle się stało, że sąd w ogóle się w nią włączył. Rodzice wynajęli prawnika, który w ich imieniu kontaktował się z sądem i udzielał wyjaśnień, więc przynajmniej wykazali się chęcią rozmowy.
Niestety, w tak złożonych sprawach zaufanie sądom to na ogół jedyne rozwiązanie. Sądy bowiem mają zaplecze w postaci psychologów z ośrodków diagnostycznych i pracowników socjalnych.
Jednak główną patologią trawiącą polską pomoc społeczną jest lęk – przed podopiecznymi, szefem, opinią publiczną, niepewną reakcją urzędów i polityków. Jakaś doktryna jest tu niezbędna. Raz tak, raz tak W ostatnich latach sądy kilkukrotnie – także za poprzednich rządów – zajmowały się np. matkami ciężarnych 15-latek. Taka młoda kobieta może w Polsce legalnie przerwać ciążę. A stosunek z osobą w tym wieku jest przestępstwem, co oznacza, że i ciąża pochodzi z przestępstwa. Zgodnie z Kodeksem rodzinnym rodzic dziecka 13-letniego i starszego jest zobowiązany uwzględniać jego zdanie, jednak to on ma pełną władzę rodzicielską. 13-latek może zdecydować, z kim chce mieszkać, z tatą czy mamą, jednak nie może zamieszkać sam, bez rodziców. Tymczasem polska prokuratura wypisywała akty oskarżenia, a polskie sądy karały rodziców (w praktyce matki) 15-latek za nakłanianie córek do aborcji! Żadna z takich spraw nie obroniła się w wyższej instancji. Zdarzało się jednak, że matka była zbyt biedna i zbyt mało zaradna, aby złożyć odwołanie. W przypadku prokuratury zadziałał szczególny mechanizm, jaki zapisano w Polsce dla ustawy aborcyjnej – że każda sprawa jest badana przez zwierzchnika pod kątem ryzyka przedwczesnego umorzenia. W przypadku sędziów szło pewnie o ich prywatne, radykalne przekonania. Nowa władza te przekonania legitymizuje albo wręcz radykalizuje.
Podobny trend już widać w edukacji. Podstawa programowa usztywniła przekaz. Ograniczono swobodę nauczycieli, popychając wizję świata (i historii), jaką przekazać ma szkoła w podobnym kierunku – prawa rodzicielskie są święte, o ile chodzi o właściwych rodziców.
Szczęśliwie, tak krytykowane sądy rodzinne od lat robią swoje. Nieszczególnie podatne na nowinki ze świata kierują się zwykle zdrowym rozsądkiem i doświadczeniem życiowym. Wciąż jeszcze. I dobrze. Czy długo jeszcze?